Drugie "Listy" mimo podobnego charakteru pisma nie dorównują oryginałowi. Dopadła je typowa przypadłość sequeli: wtórna fabuła w połączeniu z niewykorzystanym potencjałem większości obsady.
Jeśli święta to czas przebaczania, chciałbym skorzystać z nadarzającej się okazji i zgłosić wniosek o amnestię. Swego czasu niesprawiedliwie obszedłem się z "Listami do M.", zbywając je jako polską podróbkę "To właśnie miłość". Za późno doceniłem zgrabnie uszytą wielowątkową historię oraz wdzięczny humor filmu Mitji Okorna. Poza tym, jeśli celuloidowym wzorcem z Sèvres ma być dla naszych filmowców klasyk brytyjskiej komedii romantycznej, należy temu tylko przyklasnąć. Zwłaszcza, gdy alternatywą dla widzów jest kolejne "Dzień dobry, kocham cię". Wspominam o tym wszystkim dlatego, że drugie "Listy" nie dorównują oryginałowi. Dopadła je typowa przypadłość sequeli: niedopracowany scenariusz i odgrzewane pomysły. Uczciwie należy jednak przyznać, że na tle polskiej mizerii utwór Macieja Dejczera wypada znośnie.
Większość bohaterów już znacie. Maciej Stuhr raz jeszcze siada w wigilię Bożego Narodzenia za radiowym mikrofonem, by wprowadzić słuchaczy w świąteczny nastrój. Piotr Adamczyk i Agnieszka Dygant nadal uroczo drą ze sobą koty, obwiniając się o rozpad małżeństwa. Nie zabrakło również swawolnego Tomasza Karolaka w roli Mela, czyli nieświętego Mikołaja. Nowy nabytek w obsadzie to m.in. Maciej Zakościelny, który po spotkaniu z dawną ukochaną uświadamia sobie, że jego serce nie biło nigdy dla bogatej narzeczonej (tradycyjnie mdła jak kluski z makiem Żmuda Trzebiatowska). Gwiazdy krążą po mieście w poszukiwaniu miłości i markowych prezentów (czytaj: product placementu), w tle pyszni się obsypana sztucznym śniegiem Warszawa i przygrywa modny zespół Sound'n'Grace.
Scenarzyści Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski szlifowali przez lata warsztat, pisząc seriale. Ich telewizyjny rodowód daje o sobie znać, gdy banalne problemy bohaterów zostają rozdmuchane do niebotycznych rozmiarów. Ktoś przez cały film rozważa, czy powinien oświadczyć się kobiecie, o której od dawna wiadomo, że jest "tą jedyną". Ktoś inny czeka i czeka, i czeka w kafejce na pojawienie się poznanego w internecie przystojniaka. W wieloodcinkowych produkcjach fabularne wodolejstwo wydaje się przydatną umiejętnością. Jednak w kinie, gdzie liczy się konkret i zwięzłość, świadczy ono wyłącznie o braku kreatywności. Jej niedobór ma zrekompensować wysyp znanych twarzy na drugim i trzecim planie. I rzeczywiście, ekran błyszczy się od gwiazd, choć na przykład Piotr Głowacki zasługiwał na coś więcej niż błąkanie się bez celu w trzech scenach. No chyba, że jego nieznajomy miał być kimś w rodzaju Artura Barcisia z "Dekalogu" - milczącym duchem świąt.
O ile w pierwszej części udało się harmonijnie połączyć ze sobą komedię i melodramat, tutaj górę bierze drugi gatunek. Rzewne wątki rodem z "Na wspólnej" (śmiertelna choroba, inwalidztwo, próba samobójcza) nie są rozcieńczone choćby odrobiną ciepłego humoru, przez co skutecznie zabijają świąteczną aurę filmu. Jedyna historia, w której gromki śmiech i łzy wzruszenia wymieszano w idealnych proporcjach, to ta, gdzie Mikołaj-Karolak walczy o miłość i szacunek swojego czteroletniego syna. Nie obraziłbym się, gdyby po nieuniknionym sukcesie "Listów 2" ktoś wpadł na pomysł spin-offu o przygodach Mela. Skoro mamy już polskie "To właśnie miłość", może nadszedł czas na rodzimego "Złego Mikołaja"?
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu